„Zobaczyć ją troszkę z dystansu” – rozmowa z Jackiem Czarnikiem [Cz. 1]
Mówiąc o latach 90-tych w naszej Gminie pierwsze co przychodzi do głowy to gazeta „U nas”. Dziś pierwsza część wywiadu z redaktorem naczelnym tej gazety, Panem Jackiem Czarnikiem.
Gazeta ” U nas” w opinii wielu ludzi nosi dziś znamiona legendy , która tworzyła się przez cały okres lat 90-tych. Lata 1992 – 1999 w których była wydawana były czasem trudnej transformacji, ale także tworzenia się zrębów pierwszej samorządności. Pan Jacek był cały czas w cyklonie tej rzeczywistości i spisywał ją, aby pokazać jak żyjemy, ale także kiedy dziś czyta się te teksty,wydaje się, że aby dawać ludziom nadzieję w tych nie łatwych czasach.
Rozmowa jaką przeprowadziłem z Panem redaktorem Czarnikiem jest kliszą lat 90 – tych naszej Gminy. Będzie można się tu dowiedzieć wszystkiego co jest związane z tą gazetą. Będą anegdoty, ważne osoby dla naszej społeczności, ale przede wszystkim Pan Jacek, który w porywający sposób opowiada o tym czasie. Rozmowa ta jest również sentymentalną podróżą w przeszłość, na którą patrzy się z dystansu kilkudziesięciu lat, można więc zaryzykować, że ma ona również walor historyczny.
Składam w Państwa ręce pierwszą część wywiadu:
W numerze zerowym, we wstępie od redakcji, gdzie określone zostało, z jaką gazetą będziemy mieć do czynienia, mogliśmy przeczytać „Chcemy (…) dotrzeć do ludzi każdego wieku, jednak szczególnie do ludzi młodych. Wyrwać z letargu i dyskotekowo-telewizyjnego stylu życia”. Muszę przyznać, że to dość mocne zobowiązanie i zamiar. Jak to wszystko się zaczęło? Gdzie szukać źródeł gazety „U nas”?
Zaczęło się w sposób nietypowy. Ówczesny kierownik Samorządowego Ośrodka Kultury „Karolina” Zdzisław Skarbek wymyślił spotkania dla młodych ludzi – rodzaj warsztatów dziennikarskich. To był początek lat 90., trwało wyraźne ożywienie na rynku prasy lokalnej. Do tego kółka zapisał się mój syn Kuba, który potem bardzo często współpracował z gazetą. Pokazał mi, co robią w tym kole dziennikarzy, jakieś pierwsze próby tworzenia gazetki. Wtedy trochę im pomogłem przy numerze zerowym, który był właściwie ulotką. Zdzisław Skarbek nie wiedział, jak przyszłą gazetkę zatytułować, więc dał znak zapytania w winiecie. To były dość zamierzchłe czasy – pierwsze dwa numery drukowane były z tzw. „gorącego” składu, na linotypach, dopiero później przeszliśmy na skład komputerowy.
Od początku spodobało się to Panu?
Wciągnęło mnie. Najpierw myślałem, że tylko trochę im pomogę. Ale później „wpadłem jak śliwka w kompot”. Zaczęło mi się podobać, że można robić coś na rzecz lokalnego środowiska. Wtedy prasa lokalna się rodziła i wydawało mi się, że trzeba po prostu spróbować. Nawiązałem bezpośredni kontakt ze Zdzisławem Skarbkiem. Dali mi wtedy materiały do pierwszego numeru i zacząłem się temu przyglądać. Pamiętam, że pobiegłem do Muzeum Okręgowego w Wałbrzychu, po zdjęcie ryciny z lat 40. XIX wieku, która przedstawia jaworzyński dworzec. Złożyliśmy w drukarni pierwszy numer i tak się zaczęło…
Wtedy rozpoczął Pan stałą pracę przy gazecie?
Działalność koła dziennikarzy szybko wygasła. Trzeba było się zdecydować – albo bawimy się w warsztaty dziennikarskie dla młodzieży, albo robimy coś na poważnie, a to wymagało konkretnych umiejętności, nie tylko talentu. Zdzisław Skarbek pomagał mi raczej od tej strony organizacyjnej, chociaż tu trzeba powiedzieć, że on też był piszącym. „Pióro” miał dobre, ale i tak było nas za mało i trzeba było poszukać autorów.
Sami szukaliście ludzi do współpracy? Czy zgłaszali się z własnej woli, widząc potencjał w tym, co się wytworzyło?
Kiedy wyszedł pierwszy numer, ludzie o tym mówili, bo to było w Jaworzynie coś nowego. Pojawili się ludzie zainteresowani współpracą. Z Basią Świżewską znaliśmy się, bo na początku lat 80. ja też uczyłem w jaworzyńskiej szkole. Kiedy Basia wygrała konkurs na tytuł gazety, współpraca zaczęła się jakoś rozwijać, zwłaszcza że zaproponowała nam zgrabnie i „z biglem” pisane felietony. Naprawdę miała pióro felietonistki, szybko zyskała grono wiernych czytelników.
Takich piszących pojawiło się więcej?
Wie Pan, to nie jest proste w takim niewielkim, specyficznym środowisku. Staraliśmy się wykorzystywać pasjonatów w różnych dziedzinach. To było piękne, że ludzie mieli w sobie taką potrzebę pisania bez honorarium, ale przecież za każdą pracę, także za pisanie, należą się pieniądze, a my nie mieliśmy możliwości ich im dać. Było więc paru ludzi, którzy chcieli informować o tym, co robią i wtedy pisali teksty informacyjne. Ale przecież krótkie informacje nie wystarczą, żeby biuletyn stał się gazetą. Wtedy zaczęły się różne próby szukania sposobów, tematów. Trzeba było już troszeczkę rozpoznać samo miejsce, środowisko.
Muszę przyznać, że przy lekturze gazety „U Nas” właśnie tematy i ich oryginalne, niestandardowe ujęcie dawały jej świeżość, co uderza do dziś. Jak Pan to robił? Skąd takie pomysły i ich ujęcie?
Czasami było tak dużo tematów, że ciężko było sobie z nimi poradzić. Ale chodziło mi głównie o to, żeby nie kłaść tylko nacisku na tło lokalne Jaworzyny, ale zobaczyć ją troszkę z dystansu. Starałem się wykorzystywać każdą okazję. Studiowałem wtedy edytorstwo na Uniwersytecie Warszawskim i jeździłem do stolicy co dwa tygodnie. Pewnego dnia przyszło mi do głowy, że może powinienem właśnie w Warszawie popytać o nasze miasto. Zrobiłem sondę wśród warszawiaków, pytając ich, z czym im się kojarzy nazwa „Jaworzyna”. Różnie mi odpowiadano. Jedni mówili, że kojarzy im się ze szczytem Jaworzyna w Beskidach, inni mówili o porcelanie z „Karoliny”. Jeden mężczyzna powiedział, że to jest miasto koło Żarowa. Zapytałem więc, czy był u nas. Zaczął mi wtedy opowiadać, że tuż po wojnie przyjechał do Jaworzyny i że jego brat utonął w naszej żwirowni, a teraz leży na naszym cmentarzu. To dość niezwykłe! Tego człowieka chyba coś przyciągnęło do mnie (śmiech). I wie Pan, zdałem sobie wtedy sprawę, że każde, nawet bardzo małe miejsce, ma w sobie duży potencjał, że jest w nim wiele ciekawych, nawet niecodziennych zjawisk czy sytuacji. Podam inny przykład… Napisałem kiedyś tekst, który był relacją z mojej pieszej wędrówki po wsiach naszej gminy. Wydawało mi się, że jak pójdę piechotą, to zobaczę więcej. I rzeczywiście, mówiły do mnie pola, krajobrazy, zaczepiani po drodze mieszkańcy. Obszedłem wtedy wszystkie wsie i naprawdę było o czym pisać.
Nie unikał Pan również tematów społecznych.
Uważam, że gazetę lokalną trzeba robić z powagą, bo problemy takiej małej społeczności są często odbiciem zjawisk ogólniejszych. Posłużę się konkretnym przykładem. Kiedyś postanowiłem sprawdzić, ile w Jaworzynie ludzie piją wódki. Musiałem zrobić to empirycznie, więc chodziłem po sklepach z alkoholem i pytałem. Podawano mi te ilości, chociaż czasem w przybliżeniu. Po podsumowaniu okazało się, że Jaworzyna w ciągu roku przepija tyle, ile wynosi wartość budżetu gminy. Pracowałem wtedy w Wałbrzychu i miałem dobre kontakty z tamtejszymi dziennikarzami. Znosiłem im czasem naszą gazetę. Czy da Pan wiarę, że właśnie ten tekst natychmiast został przechwycony przez „Gazetę Wrocławską” i opublikowany pod tytułem „Wódka jak mleko”?
W czasie, kiedy była wydawana gazeta, uczyłem się na dobrą sprawę dopiero dobrze czytać, ale kiedy pytam ludzi pamiętających tamten okres o odczucia jej dotyczące, mówią, że kiedy brało się tą gazetę do ręki, czuło się powagę i zacięcie „inteligenckie”…
No cóż, cieszę się z tej przychylnej oceny. Starałem się pisać teksty, które sam chciałbym przeczytać. Chciałbym na przykład dowiedzieć się, czy w Jaworzynie są jakieś sensowne ustalenia dotyczące najdawniejszej przeszłości. Jest tutaj ślad w postaci grodziska w Nowym Jaworowie i to mnie przyciągnęło. Powstał artykuł o badaniach i odkryciach archeologicznych na naszym terenie. Muszę przyznać, że wszystko, co wiązało się z przeszłością Jaworzyny, sprawiało mi trochę kłopotów, zwłaszcza że była to głównie przeszłość niemiecka.
Popularyzował Pan przeszłość naszej gminy tak, że każdy mógł ją poznać bez zagłębiania się w fachową literaturę. Skąd to zainteresowanie?
Ta przeszłość wydała mi się po prostu ciekawa. Abstrahowałem od spraw narodowościowych, ale to ciążyło bardzo mocno. Nie interesowało mnie, czy to byli Niemcy czy Polacy, tylko że to byli mieszkańcy tej ziemi, że oni to zbudowali, że tu mieszkali. Poczta jest w tym samym miejscu w którym była „za Niemca”, rzeźnik w tym samym miejscu, apteka, przychodnia, szkoły to samo. Księgarnia w tym samym miejscu (była tam wtedy także drukarnia). Interesowały mnie te sprawy dlatego, że to miasto trochę inaczej wtedy wyglądało. Dużo rzeczy zostało zniszczonych. Ksiądz Czajka opowiadał mi na przykład, że ogromny kościół ewangelicki, który stał na końcu ul. Westerplatte – budynek dawnej przychodni kolejowej to prawdopodobnie dawna plebania, choć to tylko mój domysł, nie sprawdzałem tego – został rozebrany. Cegły przeznaczono na odbudowę Warszawy, a organy pojechały chyba do Świdnicy. Cały czas gdzieś te sprawy niemieckie wychodziły, nie można było po prostu się od tego odciąć, traktować jakby tego nie było.
Panowała jakaś zmowa milczenia na ten temat?
Może nie tyle zmowa milczenia, co po prostu niechętnie się o tym mówiło, wracało do tego. Pamiętam, że na jednym z budynków dawnej przychodni przy ulicy Słowackiego, na fasadzie był zachowany niemiecki szyld jakiegoś gasthausu.
Do dziś na ulicy 1 Maja na jednym z budynków, który kiedyś pełnił funkcję hotelu, są również pozostałości podobnych napisów.
Ignorować się tego nie da. Chodziło o to, żeby nie pomijać przeszłości. Miałem z tym sporo kłopotów, wynikających z tego, że nie znam niemieckiego (poruszam się raczej w romańskich). I zdarzyła mi się jedna paskudna przygoda, która skończyła się na szczęście bez większych konsekwencji. Nikt o tym nie wie, ale dziś mogę to ujawnić, bo od czasu publikacji minęło ponad 20 lat. Kiedy pisałem o gazecie niemieckiej „Königszelter Zeitung”, zdobyłem numer tego pisma i sfotografowałem je. Jak Pan widzi, na zdjęciu widać tylko połowę złożonej niemieckiej gazety (Jacek Czarnik otwiera jeden z numerów „U Nas” – przyp. red.). Numer „U Nas” z tym tekstem został wydrukowany. Nikt nic nie zauważył, a ja dopiero po jakimś czasie, chyba oddając oryginalny egzemplarz, zauważyłem, że tekst na pierwszej kolumnie został podpisany przez Josepha Goebbelsa!
Ministra propagandy Trzeciej Rzeszy?
Tak (śmiech). Ale wtedy nie było mi do śmiechu. To zapewne był jakiś przedruk do lokalnej gazety, ale byłaby to gigantyczna wpadka. Intencje miałem czyste, a mogło skończyć się fatalnie. Tutaj ponoć rzeczywiście działała jakaś komórka NSDAP, ale w latach 30. XX w. to była raczej normalna sprawa.
W jednym z artykułów pt. „Dlaczego tak bałwochwalisz tym Niemców?” pisał Pan, że dostał telefon z takim pytaniem po opublikowaniu artykułów mówiących właśnie o tej przeszłości.
Tak, rzeczywiście zadano mi takie pytanie. W artykule tłumaczyłem, że interesują mnie zwykli mieszkańcy tej miejscowości, ich codzienność. Przyszło nam żyć na ziemi, której mieszkańcami byli Niemcy. Uważałem, że nie należy z tamtej historii czynić białej plamy, motywując to faktem, że ci ludzie żyli w prowadzącym zbrodniczą politykę państwie. Zresztą nie pisałem w gazecie o samych ludziach, a bardziej o miejscach, budynkach, zabytkach itp. Stąd publikacje dawnych niemieckich pocztówek itp.
Rozmowę przeprowadził Marcin Burski
Koniec części pierwszej.
Fotografia dzięki uprzejmości Pana Jacka Czarnika. Otwarcie wystawy w 2016 roku „Olga Tokarczuk na świecie” w Dolnośląskiej Bibliotece Publicznej we Wrocławiu. Obok Olgi Tokarczuk komisarz wystawy Jacek Czarnik. Fot. Rafał Werszler